SONDAŻ
Czy lubisz nieść pomoc dzieciom?
|
|
|
Czwartek, 24 Stycznia 2013
Dom miłosierdzia - Białoruś
500 kilometrów to odległość dzieląca Warszawę od rodzinnego domu dziecka w Bogdanowie na Białorusi. 500 kilometrów i jedna granica, do przekroczenia której potrzebna jest wiza i trochę cierpliwości. Cierpliwość się przyda przy wypełnianiu dokumentów na granicy i przy zbieraniu kolejnych niezwykle ważnych pieczątek potrzebnych do przekroczenia granicznego szlabanu. Ale kiedy już sie je zbierze i wjedziemy na Białoruś, następne 250 kilometrów to już sama przyjemność. W zasadzie od samej granicy, aż do Bogdanowa jedzie się wśród lasów i pól. Zimą, krajobraz jest naprawdę bajkowy. Na drzewach leżą czapy śniegu, a pola płynnie przechodzą w niebo i trudno nawet zlokalizować horyzont.
|
Droga do Bogdanowa
|
Fot. Archiwum
|
Droga jest w zasadzie bardzo dobra i nieźle odśnieżona. Dopiero od Wołożyna kiedy zjeżdżamy z głównego szlaku i wjeżdżamy na drogi drugiej i trzeciej kategorii odśnieżania robi się zupełnie biało dookoła. Trzeba wtedy zdjąć nogę z gazu bo łatwo o poślizg. Trasę z Wołożyna pokonujemy w 45 minut. Jedziemy bardzo wolno, wśród metrowych zasp i cichych, zupełnie nieoświetlonych wioseczek, podziwiając okolicę.
Na miejscu w Bogdanowie, pomimo że już ciemno i przeraźliwie zimno (około -16) czekają na nas wszystkie dzieci mieszkające w domu. Jest ich teraz dziewięcioro. Wszystkie ciepło ubrane, z balonikami w rękach stoją na ganku i czekają aż wyjdziemy z samochodu. Wychodzimy. Baloniki lecą w górę a dzieci rzucają się nam na szyję i serdecznie witają. Znamy się przecież doskonale. Waldek, Alojzy, Ola, Paulinka, Mikołaj, Tania, Denis wraz z panią Heleną - założycielką bogdanowskiego "domu miłosierdzia" byli w te wakacje na nasze zaproszenie w Warszawie. A ile było wcześniejszych odwiedzin? Już nawet nie pamiętam.
|
To my i wszyscy podopieczni bogdanowskiego domu.
|
Fot. Archiwum
|
Na rękach u pani Heleny dostrzegam dziewczynkę, której do tej pory nie widziałem. To mała, 4 letnia Alesia. Patrzy na nas z zaciekawieniem i chyba trochę przestrachem. Co to za nowi ludzie przyjechali? Tak po ciemku, takim dużym samochodem? Zgaduję jej myśli.
Ale nie ma czasu na snucie refleksji. Trzeba wypakować samochód. Prezenty! Mieliśmy przyjechać przed Bożym Narodzeniem ale przestraszeni wieściami o wielokilometrowych kolejkach na granicy postanowiliśmy przeczekać. Przyjechaliśmy dopiero teraz. Samochód wypchany po sam dach. Wieziemy dary, które przekazali na ręce nasze oraz Stowarzyszenia Centrum Inicjatyw Międzykulturowych (którego to przedstawicielka Gosia Klepacka jechała wraz ze mną) - rodzice dzieci z montessoriańskiej szkoły NO BELL z Konstanicina Jeziornej, firma Procter&Gamble, Carrefour Reduta, LO Dwujęzyczne im. M. Kopernika, warszawscy motocykliści, dziennikarka pani Marta Rebzda i jej szczodrzy przyjaciele oraz rodzina państwa Żurkowskich z Łomianek. Samochód ledwo się domknął!
Już wszystko wypakowane. Późno. Siadamy do kolacji. Rozmawiamy. Co nowego? Pytam panią Helenę. "Kolejne dzieciątko" - mówię wskazując na małą. Tak - odpowiada pani Helena. "Jest z nami od 3 tygodni. Biologiczna mama pozbawiona praw rodzicielskich. Ciocia po dwóch tygodniach opieki wzięła ją do samochodu, zawiozła na plac w Wołożynie, otworzyła drzwi i kazała iść precz. Akurat byłam w mieście kiedy to się zdarzyło. Dziecko płacze, wokół gapie i milicjanci. Śnieg, zaspy, minus 10 stopni. Wzięłam ją do nas. Jest bardzo mądra, ale bardzo smutna. Przez pierwsze dni pobytu nieodstępowała mnie na krok. Mówiła - ale ty mnie nie zostawisz, prawda? Nie oddasz mnie? - Nawet na podwórko nie mogłam wyjść bo mała zaczynała płakać. Śpimy teraz razem, choć inne dzieci są zazdrosne. Tłumaczę im, słuchajcie miała ciężkie przejścia, jest malutka, musi się przyzwyczaić. Ale ty z nami nie spałaś ani razu! - argumentują.
"Wiecie co to rozłóżmy kołdry i koce na podłodze i śpijmy od dzisiaj wszyscy razem w największym pokoju" relacjonuje nam pierwsze dni Alesi w bogdanowskim domu.
Patrzę na dziewczynkę. Jest śliczna i ma w oczach jakąś dojrzałość, przedwczesną dorosłość, jakąś gorzką mądrość. Coś czego patrząc w oczy jej rówieśników nie sposób odnaleźć. Robię jej zdjęcie telefonem a potem bawimy się dorysowując na nim długie kolorowe włosy, okulary, warkoczyki, wąsy. Śmieje się. "Czudiszcze" woła. Wszyscy się śmiejemy.
|
Denis, Alesia, Wadim i Alojzy podczas zabawy.
|
Fot. Archiwum
|
Następnego dnia odsypiamy. Wstajemy trochę później. Jeździmy po okolicy odwiedzając tzw. "prijuty" tymczasowe domy dziecka w których przebywają dzieci z rodzin patologicznych. To tymczasowe placówki. Dzieci przebywają w nich przez 6 miesięcy - później rodzice na powrót dostają swoje dzieci. Jeżeli się nie poprawią dziecko znowu trafia do prijutu. I tak do trzech razy sztuka. Później sąd decyduje o odebraniu praw rodzicielskich. Rozmawiamy z dyrektorkami tych placówek. Wypytujemy o szczegóły białoruskiego systemu opieki nad dziećmi.
Wieczór znów spędzamy w Bogdanowie. Zabawy, gry, wspólna kolacja. Dzieci dokazują, śmieją się, rozrabiają. Jak to dzieci. Do pani Heleny wszystkie mówią "mamo". Robimy zdjęcia i filmy, wspominamy wspólnie pobyt w Warszawie. I też się śmiejemy bo jest bardzo przyjemnie. Mała Alesia mówi do Wadima: "Słuchaj, ja będę żona a ty mąż, dobra? Ja teraz idę a ty za mną tęsknij." Wychodzi. Za chwilę wraca ale 5 letni Wadim nie wie jak okazać tęsknotę. Woli się bawić zabawkami. "Mamo!" mówi Alesia: "Wadim wcale nie potrafi tęsknić!"
Wkrótce bogdanowski dom znowu się powiększy. Kolejnym domownikiem ma być chłopiec - też czterolatek. Na razie jest w prijucie. Miał już na święta trafić do Bogdanowa ale przypadek zrządził, że pojawiła się Alesia i trzeba było na chwilę zastopować procedury administracyjno prawne. Zresztą dzieci w Bogdanowie były już przygotowane na chłopca. Kiedy pojawiła się Alesia były zdziwione. "Przecież miał być chłopiec mamo!" mówiły. "Ale jest dziewczynka". Tłumaczyła pani Helena spokojnie. "Chłopiec też jeszcze przyjdzie". Więc teraz kończą załatwiać formalności związane z przyjęciem chłopca. Dom robi się powoli za mały na tyle dzieci. Trzeba go będzie rozbudować. I to koniecznie już w tym roku. Tylko skąd wziąć pieniądze? Zastanawiamy się wspólnie. Oprócz tego trzeba koniecznie jechać z małą Alesią do lekarza w Mińsku. Ma jakiś problem z sercem. Jaki? Niewiadomo. Lekarz w Wołożynie nie był w stanie odpowiedzieć. W lutym Alesia odwiedzi kardiologa w stołecznym szpitalu.
|
Pani Helena z Wadimem i Alojzym.
|
Fot. Archiwum
|
W niedzielę, przed śniadaniem odśnieżamy podjazd. Za parę dni ma przyjechać cysterna do szamba. Dobre sto metrów od drogi. Chodź mróz tęgi, rozgrzewamy się dziarsko pracując łopatami. Później śniadanie, a po śniadaniu spacer. W bogdanowskim kościele trwa właśnie msza. Przy kościele stoją zaparkowane samochody. Ale nie tylko. Widzimy obrazek jak z filmu o przedwojniu. Konie zaprzęgnięte do niskich sań. Na saniach siano i koce. Konie parują, skubią coś z worków przytroczonych do łbów. Z kościoła dobiega kolęda śpiewana po polsku.
Po spacerze dzieci przygotowały wsytęp artystyczny. Ola, Tania i Paulina tańczą i pięknie śpiewają polskie piosenki. Mała Alesia opowiada wierszyk o bałwanku. Żegnamy się, pani Helena płacze. Nas też coś ściska za gardło. Kiedy odjeżdżamy dzieci biegną za samochodem i machają nam. Znopwu musimy powstrzymać łzy biegnące do oczu.
Później, już z Warszawy dzwonię do Pani Heleny żeby zrelacjonować nasz powrót do Polski. "Alesia strasznie się rozpłakała kiedy już was odprowadziła" - opowiada pani Helena. Rozpłakała się i powiedziała - "kiedy tu byli to wcale nie chciałam z nimi rozmawiać a jak pojechali - to mi smutno. A jak pomyślą, że jestem niegrzeczna, i już nie przyjadą?" Proszę uspokoić Alesię - odpowiadam - żeby się nie martwiła. Wcale nie była niegrzeczna, tylko bardzo kochana. A my na pewno przyjedziemy.
Źródło: "Expatria.pl"
|
|
Nie ponosimy odpowiedzialności za treść komentarzy
|