SONDAŻ
Czy lubisz nieść pomoc dzieciom?
|
|
|
Środa, 24 Marca 2010
Kolejna wizyta w Bogdanowie
Nasze wizyty w bogdanowskim rodzinnym domu dziecka stają się powoli tradycją. Dom Miłosierdzia - bo tak mówi o swojej placówce pani Helena Dworecka to niepozorny budynek w wiosce Bogdanowo niedaleko Wołożyna w północnej Białorusi. Mieszka w nim siedmioro dzieci od 5 do 18 lat, którymi opiekują się dwie Polki - wspomniana już Helena Dworecka i Teresa Czerniawska. Podopieczni obu pań: Paulinka, Janek, Denis, Tatianka, Alesia, Saszka i Mikolaj to w większości dzieci ulicy. Ich rodzice nie żyją albo utracili prawa rodzicielskie z powodu alkoholowego nałogu.
 |
Mieszkańcy Domu Miłosierdzia prawie w komplekcie.
|
Fot. Archiwum
|
My przyjaźnimy się z mieszkańcami bogdanowskiego domu od kilku lat. Wszystko zaczęło się od listu, który wysłała do nas pani Helena. Prosiła nas o pomoc w podjęciu leczenia swoich podopiecznych. Najpierw zaprosiliśmy do nas Janka. Lekarze na Białorusi przepisali mu gorset, który musiał nosić przez kilka miesięcy. Na szczęście chłopiec został przebadany przez polskich ortopedów, którzy nakazali wyrzucić gorset do śmieci. Lekarze stwierdzili, że gdyby chłopiec przyjechał kilka miesięcy później nieodwołalnie straciłby zdrowie.
Od tamtego czasu byliśmy już w Bogdanowie kilka razy. Zawoziliśmy rowery, komputery, ubrania, zabawki i książki. W piątek 19 marca 2010 roku przyjechaliśmy po raz kolejny. Tym razem przywieźliśmy dzieciaczkom zapas środków czystości oraz środków higienicznych na kilkanaście miesięcy. Zawieźliśmy mydła, pasty do zębów, szampony, kremy, proszki oraz płyny do zmywania naczyń. Przy siedmiorgu pełnych energii dzieci wszystkie te środki chemiczne zużywają się z szybkością światła. Co więcej wszystkie wyżej wymienione produkty kosztują więcej niż w Polsce!
Do samego Bogdanowa przyjechaliśmy późno ale jak zwykle czekała na nas ciepła kolacja. Mimo wieczorowej pory siedzieliśmy jeszcze wspólnie wiele godzin rozmawiając o życiu na Białorusi, zdrowiu dzieci i najnowszych wydarzeniach w bogdanowskim domu. A było o czym opowiadać.
Od naszego ostatniego pobytu na Białorusi wiele się zmieniło. Dyrektor mińskiego Caritasu sprezentował bogdanowskiemu domowi niewielki traktor. Dzięki niemu obie panie będą mogły same uprawiać swój kawałek pola. Do tej pory musiały niemal na kolanach prosić sąsiadów żeby pomogli im zaorać pole, wykopać ziemniaki, czy zwieźć drewno z lasu. Niestety rzadko kto im pomagał, sąsiedzi woleli pić alkohol i oglądać telewizję niż udzielić sąsiedzkiej pomocy. Dlatego też obie kobiety same musiały radzić sobie z obowiązkami gospodarskimi.
Oprócz dobrych wiadomości obu paniom przybyło też kilka zmartwień. Wciąż choruje 10-letnia Saszka. Teraz lekarze wykryli u dziewczynki wrzody żołądka i dali jej skierowanie na operację. Pani Helena boi się, że może to być niewłaściwa diagnoza, dlatego też w najbliższy czwartek chce jechać do szpitala z kopertą z pieniędzmi i prośbą o dodatkowe przebadanie dziewczynki. Mamy nadzieję, że uda się Saszce przyjechać wkrótce do Warszawy i przejść niezbędne badania, które potwierdzą bądź wykluczę diagnozę białoruskich lekarzy.
 |
Od lewej siedzą: Paulinka, Tatjanka
|
Fot. Archiwum
|
Jednak to nie zdrowie dzieci jest największym zmartwieniem pani Heleny. Z zakładu karnego wyszła właśnie biologiczna matka Paulinki. Kobietę skazano za rozbój i zabójstwo. Teraz mimo iż pozbawiono ją praw rodzicielskich domaga się zwrotu dziecka. Kobieta dzwoni do pani Heleny, wyzywa ją i grozi śmiercią jeżeli nie odda jej córki. Ten nawrót uczuć rodzicielskich dziwi panią Helenę. Doskonale pamięta, że Paulinka została znaleziona nieprzytomna w piwnicy. Matka zamknęła ją tam na wiele dni, w trakcie których zajmowała się piciem alkoholu. Dziewczynkę po ponad tygodniu odnalazł sąsiad. Leżała na stercie ziemniaków a stopy obgryzały jej szczury. Teraz kiedy Paulince powiedziano, że matka chce po nią przyjechać dziewczynka z płaczem uciekła do swojego pokoju. Obie panie na zmianę odprowadzają dziewczynkę do odległej o kilka kilometrów od bogdanowskiego domu szkoły. O wszystkim opowiedziały też milicji. Niestety wizyta białoruskich milicjantów u matki Pauliny nie przyniosła na razie oczekiwanych rezultatów. Kobieta była ostatnio widziana w bogdanowskiej szkole.
Pani Helena opowiedziała nam również o próbie zaadoptowania kolejnej dwójki dzieci z tzw. "prijutu". "Prijut" to tymczasowy dom dziecka. Trafiają do niego dzieci rodziców, którzy nie dają rękojmi właściwej opieki nad dzieckiem. Na ogół są to alkoholicy. Dzieci trafiają do prijutu na 6 miesięcy. W tym czasie pracownicy białoruskiej opieki społecznej przeprowadzają z rodzicami tzw. rozmowy wychowawcze. Po przeprowadzeniu rozmowy i uzyskaniu obietnicy poprawy dzieci trafiają z powrotem pod "opiekuńcze skrzydła" rodziców alkoholików. Pozostają pod ich "opieką" do kolejnego zgłoszenia sąsiadów bądź nauczycieli. I tak w kółko. Do czego prowadzi taka niefrasobliwa działalność pokazuje wydarzenie z pobliskiej wioski Dziesjatniki. W zeszłym miesiącu spłonęła tam dwójka dzieci, którą kilka dni wcześniej pracownicy "prijutu" wypuścili do domu. Obie panie liczą, że szczęśliwie przebrną procedurę adopcyjną i kolejna dwójka małych dzieci trafi do Domu Miłosierdzia.
Kiedy skończyliśmy rozmawiać z obu paniami była już późna noc. Musieliśmy iść spać ponieważ następnego dnia czekała nas jeszcze wizyta w Domu Polskim w Baranowiczach odległych od Bogdanowa o 150 kilometrów. Dlatego też w sobotę wstaliśmy wcześnie rano. Dzieciaki oprowadziły nas po obejściu, pokazały traktor oraz gospodarstwo. Dzieci szczególnie dumne są z królików, które hodują w przydomowej obórce. Potem zjedliśmy śniadanie a następnie żegnani przez wszystkich mieszkańców bogdanowskiego domu, obdarowani słojami z kiszonymi ogórkami, kompotem i białoruskimi czekoladkami ruszyliśmy w drogę powrotną.
Źródło: "Expatria.pl"
|
|
Nie ponosimy odpowiedzialności za treść komentarzy
|