SONDAŻ
Czy lubisz nieść pomoc dzieciom?
|
|
|
Piątek, 11 Kwietnia 2008
Sierociniec Siostry Leokadii
Wyjezdzajac na Ukraine, tym razem do Kijowa, pytalam znajomych o sierocince. Wiedzialam, ze jest ich w tej okolicy Ukrainy wiele, ze wiele jest rowniez w samym Kijowie dzieci ulicy – wyrostkow nocujacych po bramach, w kanalach, w ruinach opuszczonych domow i malych dzieci, nierzadko znajdywanych na ulicach. W ostatniej niemal chwili przed wyjazdem jeden ze znajomych ksiezy w Polsce, ktory przez szereg lat pracowal na Ukrainie, zatelefonowal podajac adres siostry Leokadii. – Nie byl tam, nie znal jej osobiscie, ale slyszal, ze prowadzi sierociniec.
Przyjela nas bardzo zyczliwie. Bylam razem z lekarka z Polski, dr Karina Hovsepyan, z ktora potem mialam jechac do Gruzji. Siostra Leokadia jest tzw. siostra bezhabitowa. Ma do pomocy jeszcze dwie mlode osoby. Mowia o swoim domu, ze jest to sierociniec prywatny. Ktos moze pomyslec, ze zapewne utrzymywany przez bogatych ludzi, bo przeciez panstwo na niego nie lozy, ani jego mieszkancy, rzecz jasna, tez nie, bo przeciez to sieroty. Pytam wiec siostre Leokadie, kto ich utrzymuje. Dowiaduje sie, ze ’prywatny’, to znaczy “my go utrzymujemy zbierajac pieniadze, albo – mowiac poprostu – zebrzac, gdzie sie tylko da; troche kijowski Caritas doklada, gdy nie uzbieramy, aby starczylo na zycie.”
Sierociniec miescil sie na wsi pod Kijowem. Jedzie sie wiejska droga, po wybojach, chodza po niej krowy, jezdza furmanki, no i przejechal samochod wypozyczony nam z Caritasu. Do niedawna bylo w sierocincu tylko dziwiecioro dzieci - w malym, slicznym, czystym domeczku pod lasem w ogrodzie wsrod kwiatow. Teraz jest dziesiecioro, ale o tym dzisiatym opowiem dopiero na koncu. Kazde dziecko, to osobna historia, sa to przewaznie sieroty spoleczne, o ktorych rodzicach najczescie nic nie wiadomo. Kazde dziecko zadbane, spia w malych sypialenkach na pietrowych lozeczkach, chodza do wiejskiej szkoly, w domu odrabiaja lekcje. Te najmlodsze do szkoly oczywiscie jeszcze nie chodza. Zainteresowalam sie wlasnie tymi najmlodszymi, wymagajacymi najwiecej czasu i uwagi.
Patrzylam na dwojke najmlodszych dziewczynek i wydawaly mi sie bardzo do siebie podobne: “Jakby blizniaki – powiedzialam – ale nie… to jedno jakby starsze, chociaz mniejsze, wiec jednak nie blizniaki.” Siostra Leokadia usmiechnela sie: “Jednak blizniaki – odpowiedziala – podobno kiedys byly identyczne. A teraz jedna zrobila sie jakby starsza… zrobila sie starsza po tym, co przezyla.” Niebawem dowiedzialam sie, co przezyla. Mieszkaly z matka, ale matka cale dnie byla poza domem, zas gdy czasem wracala, byla pijana, dziecmi sie nie zajmowala. Kiedys wyszla i wiecej juz nie powrocila. W tym czasie jedno dziecko bylo w mieszkaniu, wiec zostalo zamkniete, a drugie wydreptalo za nia na dwor. Pozostawila je za soba nie obejrzawszy sie; pamietala tylko, aby zamknac drzwi na klucz.
Dziecko pozostawione na zewnatrz, zostalo wkrotce odnalezione przez policje. Bylo malenkie, mialo zaledwie 2 lata i bylo oczywiscie niedozywione, co nikogo nie zdziwilo. Rozpytujac ludzi, policja doszla wreszcie do okolicy, skad dziecko pochodzilo. Ludzie jednak, przygladajac mu sie, powiadali, ze dziewczynka miala przeciez blizniaczke, wiec gdzie jest ta druga? Drugiej nie bylo nigdzie wokol, siedziala bowiem samotnie w domu - zalekniona, o glodzie i chlodzie szereg dni. Wreszcie ja odnaleziono. Postawiono ja obok siostry-blizniaczki, aby stwierdzic, czy to ta, ktora szukano, ale wygladala od niej poprostu starzej: “niby ta, ale starsza” – podsumowano. Zabrano te “starsza” do szpitala, bo byla bardzo odwodniona, w kiepskim stanie fizycznym i psychicznym. Lekarze ja nawodnili, ale z wygladu pozostala juz “starsza”. Wtedy wlasnie znalazla sie siostra Leokadia i zabrala obie dziewczynki do swojego “prywatnego” sierocinca.
Teraz obie dziewczynki, a uplynelo juz od tego wydarzenia przeszlo dwa lata, sa zdrowe i wydaja sie zadomowione i zaprzyjaznione z innymi dziecmi, ktore traktuja je jak mlodsze w domu rodzenstwo. Roznica w wygladzie blizniaczek jednak pozostala i ich wzajemny stosunek jest tez charakterystyczny: “mlodsza” traktuje “starsza”, jak starsza i gdy, zwracajac sie do obu, zapytac np. w co bedziecie sie teraz bawily, ”mlodsza” odwraca glowke do “starszej” i radzi sie: “w co bedziemy sie teraz bawily?”
Od Siostry Leokadii jedziemy najpierw do Czernigowa. Chce odwiedzic Psychiatryczny Oddzial Dzieciecy w duzym Zakladzie Psychiatrycznym w niewielkim miasteczku o nazwie Chaliowin. Dla osoby nie obeznanej z ta dziedzina, taka wizyta moze byc przezyciem. Mimo ze mam za soba kilka lat praktyki lekarskiej wlasnie w podobnym zakladzie, sytuacja, jaka tutaj zastalam tez zrobila na mnie wrazenie. Przed oczyma jawily mi sie raczej porownania pochodzace z historii medycyny niz nowoczesnej psychiatrii.
Weszlismy na gore. Wyobrazmy sobie obszerny korytarz, szeroki na 8-10 metrow, dlugi na 30-40. Z jednej strony sciana z kilkoma zakratowanymi oknami, z drugiej - z kilkoma zamknietymi drzwiami, poza ktorymi, jak sie domyslilam, miescily sie sypialnie. Do sypialni w dzien sie nie wchodzi. Ani jednego krzesla, stolka, fotela, kanapy – nic do siedzenia. Dzieci i mlodziez obojga plci w wieku od 8 do 18 lat - stoja, leza (na podlodze oczywiscie), siedza w kucki oparte o sciane, okladaja sie piesciami, kopia, barazkuja wcale nie na zarty, tarmosza, wrzeszcza. Drzwi ze schodow – to rozsuwana krata. Zapada nagle cisza: zobaczyly nas. Wchodzimy. Cisza trwa, dzieci zbijaja sie w gromade w drugim koncu korytarza, lustruja nas, oceniaja stopien zagrozenia…
Za moment znow wybucha halas. Najwidoczniej ocenily, ze nie stanowimy zagrozenia. Strazniczki (bo jakos trudno nazwac mi je pielegniarkami) sa zaniepokojone. Dzieci zaczynaja nas otaczac. Strazniczki staraja sie nas od nich odgradza . Teraz dzieci pchaja sie, kazde chce nas dotknac, szarpnac za odziez, reke, uszczypnac, jakby dla sprawdzenia, czy to realne.
Rozmowa z dziecmi nie udaje sie. Probuje zagadnac najmlodszego, ale natychmiast obok pcha sie na mnie kilkunastu wyrostkow, kazdy z nich chce byc najblizej, obmacac mnie, sprawdzic, chlopca odpychaja, szarpia. Staje mi przed oczyma jedno wydarzenie z wlasnej praktyki psychiatrycznej, kiedy to, nie zorientowawszy sie, odkrylam nagle, ze jestem sama wsrod kilkudziesieciu niebezpiecznych pacjentow. – Wielka sala, do ktorej nikt nie wchodzil w pojedynke, obchod odbywal sie zawsze z duza grupa personelu. Zapamietalam tamta cisze i powolne, w tej ciszy, okrazanie mnie. Wiedzialam, ze za moment zrobi sie straszny halas i wtedy nie bedzie juz wyjscia, a drzwi byly daleko za mna. Szpital psychiatryczny wcale nie jest bezpieczny i trzeba wiedziec, co wolno, a czego nie.
Strazniczki wydaly nagle polecenie odwrotu ku drzwiom. “Szybciej, szybciej” – ponaglaly. Dzieci ponownie zbily sie w gromade i zatrzymaly. Patrzac znow spoza zakratowanych drzwi zapytalam, skad je przywoza. “Roznie – uslyszalam – z awantur ulicznych, domowych, ktos doniesie, ze syn lub corka sasiada zachowuje sie nienormalnie, czasami sama rodzina zawiadomi, ze juz nie moze dac sobie rady… ze nieznosne w domu, albo w szkole, ale najwiecej kieruja sierocince panstwowe z powodu zlego zachowania… niektore z nocnym moczeniem, albo z epilepsja” – Sa tu badane? – pytam. – “Tak – odpowiada strazniczka – niektore maja nawet cukrzyce, np. ten chlopiec, z ktorym pani probowala rozmawiac.” – I co? – pytam zdziwiona, bo wlasnie przed stu laty szpitale psychiatryczne i wiezienia byly pelne cukrzykow, gdy jeszcze tej choroby nie potrafiono rozpoznawac. – “I nic – wzrusza ramionami strazniczka – A co ma byc? Chore, a jeszcze takie krnabrne!” – A lekarz? – pytam zrezygnowana – Czy jest tu jakis lekarz? – “Oczywiscie, czasami przyjezdza” – slysze zdawkowa odpowiedz. Dr Karina, ktora przyjechala tu ze mna z Polski i ktora zna tutejsze stosunki, bo sama z dalekiego wschodu pochodzi, szepcze mi do ucha: “Pani doktor, chodzmy, tego dzieciaka pani nie uda sie stad wyciagnac, wszystkich dzieci nie da sie uratowac, chodzmy.”
Idziemy przez obszerny dziedziniec. Ogladam sie. Za nami idzie strazniczka z trojka wyrostkow. Niosa duze puste wiadra. Ida po obiad do budynku gospodarczego. Zatrzymujemy sie w sporej odleglosci. “Tu wam nie wolno!” wykrzykuje w nasza strone straznik. Dzieci czekaja na zewnatrz, aby nalano im do wiader zupy. Nie tracac czasu szukaja pod oknami drobiazgow do zabawy: jakis korek od butelki, pudelko od zapalek, niedopalek papierosa, zbity porcelanowy spodek, zlamana lyzka… Pokazuja nam z daleka cieszac sie. Zastanawiam sie, czy jesli to w Kanadzie opisze, ktos mi uwierzy? Nawet nie mysle juz teraz o zabawkach, w ktore oplywaja dzieci w Kanadzie.
O nastepnym spotkaniu – spotkaniu z Dimka - pisze z radoscia w sercu. A malo brakowalo, abysmy tam wogole nie zajrzeli, bo po odwiedzinach Dziecieceg Odzialu Psychiatrycznego mialam juz zupelnie dosyc. Skoro nie mozna pomoc – myslalam – po co ja mam to wszystko ogladac? Przeciez nie dla przyjemnosci. Dlaczego ja to robie zamiast spokojnie wypoczywac chocby nad polskim morzem? Czy komus sie na cos zda, ze ja to wszystko widze, ze o tym pisze? Czy kiedys uda mi sie np. zmobilizowac jakis komitet miedzynarodowy opieki nad dzicmi, ktorego delegaci przyjada tu, aby ratowac te dzieci? Zawsze tylko malenka iskierka nadziei...
Dom nazywa sie Internatem Panstwowym i miesci sie przy ulicy Tolstoja. Ma charakter zbiorczego sierocinca. To tu policja i sluzby porzadkowe przywoza dzieci nie posiadajace zidentyfikowanych rodzicow. Odpowiednie wladze sprawdzaja, czy jakas rodzine da sie znalezc, czy wogole jakas historie dziecka da sie napisac, potem dziecko otrzymuje “przydzial” i jest przesylane gdzies w glab Ukrainy - do jakiegos domu dziecka, gdzie akurat jest miejsce. Na te formalnosci pozostawiono 3 miesiace. Nie ma tu mowy o zadnym wychowywaniu dzieci – tu nie o to chodzi, tu chodzi o ich przetrzymanie, a nie edukacje. “Trzeba utrzymac rygor, bo inaczej – jak slysze - nikt by sobie nie dal z nimi rady.” Te teze potwierdza stosunek liczebnosci dzieci do personelu: dzieci jest okolo 30-tu - z dnia na dzien ich przybywa lub ubywa, bo panuje ogromna przelotowosc, wiec nawet nikt dokladnie nie wie, ile akurat jest na dzisiaj - zas personelu az 40 osob. Dowiaduje sie, ze ogromna wiekszosc dzieci, to mlodziez w wieku okolo 15-18 lat i tylko kilkoro mlodszych w wieku szkoly podstawowej.
Kierowniczka, najwidoczniej dobrze wprawiona w prowadzeniu podobnych rozmow, opowiada nam, ze dzieciom niczego nie brakuje, ze na obiad mieso maja codziennie, ze wogole maja, czego dusza zapragnie. Przechodzimy szybko przez kuchnie, ale udaje mi sie zajrzec do garnkow: bardzo wodnista zupa i kluski na drugie, ani sladow po miesie.
Wchodzimy do ogromnych sypialniani – pierwsza dla dziewczat, druga dla chlopcow. Jest w tej chwili “poobiednia cisza”, wiec wszyscy w lozkach.
Widze, jak chlopcy chowaja szybko karty do gier, ktore najwidoczniej kwitna pomiedzy sasiadujacymi ze soba lozkami. Kilku wyrostkow smieje sie pokazujac sobie nas palcami. Mimo tego mam ochote przejsc po sali. Chlopacy robia glupie miny, a ja sie usmiecham i ide dalej. Pewnie wygladam dla nich, jak czlowiek z innej planety. Doszlam do pustego lozka i przystanelam zdziwiona: pod kocem cos sie poruszylo, cos bardzo malego. Ukazaly sie male raczki, chwycily brzeg koca i na moment wyjrzala spod niego malenka jasna glowka. Schowala sie i tylko male paluszki sciskaly mocno koc. Stanelam i czekalam. Katem oka zobaczylam, ze dr Karina, wyczulona na wszelkie niespodziewane sytuacjie, robi z daleka zdjecie. Glowka znow sie wychylila i znow schowala, ale teraz juz tylko na mala chwileczke. Ciekawosc okazala sie silniejsza od strachu.
Dimka mogl miec najwyzej 2 lata. Jak sie tu znalazl, wsrod o wiele starszych dzieci, nikt nie umial powiedziec. “Przeciez nikt nie segreguje wedlug wieku” – powiedziala dyrektorka. Odkrylam koc i wyciagnelam do niego rece. Patrzyl mi w oczy, ale nie podniosl sie. Lezal teraz z rozpostartymi ramionkami czekajac.
Gdy go podnioslam, na jego malutkiej bladej buzi pojawil sie usmiech, potem wyciagnal raczke i niesmialo dotknal mojej twarzy, jakby niedowierzajac. “Nie mamy serca go wysylac – powiedziala dyrektorka – bo wiadomo: pojedzie na zmarnowanie. Jest juz trzy miesiace i nie da sie go dluzej przetrzymywac. Kazdego dnia moze przyjsc nakaz dla niego, czy nam sie to podoba, czy nie.”
Dowiedzialam sie, ze Dimka ma matke-alkoholiczke, ze dwojgiem starszych jej dzieci opiekuje sie babka, ktora Dimki nie chciala juz miec u siebie nie tylko dlatego, ze ma ze starszymi dosc pracy, ale i dlatego, ze Dimka “jest felerny” – ma skrzywiony kregoslup: “Po co komu felerny dzieciak?” – powiedziala na sprawie sadowej blisko rok po tym, zrzekajac sie opiekunstwa.
Krotko mowiac, opuszczajac sierociniec, wiedzialam juz, ze musze doprowadzic do procesu sadowego, zas przez ten czas trzeba cos zrobic, aby Dimke gdzies przechowac. Po sprawie trzeba uprosic Siostre Leokadie, aby przyjela go do siebie. Nie udalo mi sie wymyslec niczego lepszego. Nie moglam przeciez zabrac go do Kanady, ani do Polski, choc przyznam sie, w momencie opuszczania tego domu byla chwila, ze mialam ogromna na to ochote. Moj kolega przewiozl kiedys z Afryki ukryta w walizce ogromna papuge. Ale Dimka, to co innego. Spedzal mi sen z oczu noc po nocy.
Pierwsza rzecza bylo wiec postaranie sie o spore pieniadze – na proces sadowy, na przetrzymanie Dimki, na wszystko, co bylo zwiazane z dobra wola wielu ludzi aby go uratowac. Skad wziac pieniadze? Ktos powie, ze przeciez Fundacja zbiera pieniadze wsrod Polonii kandyjskiej, wiec po co wogole takie pytanie, dlaczego z nich nie skorzystac? No wlasnie, dlaczego? Poniewaz Fundacja zbiera te pieniadze na leczenie dzieci, nie zas na procesy sadowe. Co by powiedziala Polonia, gdybym oswiadczyla, ze prowadze za te pieniadze sprawe sadowa?! – Jeszcze jeden proces! - Wprawdzie proces procesowi nie rowny: co innego, gdy ktos procesuje sie z powodow ambicjonalnych, a co innego gdy w gre wchodzi ocalenie dziecka, ale mimo tego daleka bylam od pomyslu wykorzystania na ten cel pieniedzy spolecznych. Co robic w tym przypadku? Z tymi myslami borykalam sie przez dlugi czas.
Pieniadze znalazlam. Wylozyla je pani prof. Regina Elandt-Johnson ze Stanow Zjednoczonych, gdy ja ze sprawa cala dokladnie zaznajomilam. Zapytala tylko: “Czy pani wierzy, ze to sie uda?” – Mam nadzieje, ze to sie uda – odpowiedzialam. Jednak wylozyla. Wielkosc ludzi poznaje po tym, ze potrafia ryzykowac w obronie wielkich, nie wlasnych, spraw.
Mijaly miesiace . Sama nieraz watpilam, czy sie uda. Sprawa sadowa ciagnela sie, matka do sadu nie przychodzila, babka na koniec przyszla. Uplynal blisko rok, zanim otrzymalam list, ze Dimka jest juz w sierocincu Siostry Leokadii. “Wszystkie dzieci jego bardzo lubia – pisze do mnie Siostra – ale doktorzy powiedzieli, ze musi przejsc rozne zabiegi terapeutyczne na kregoslup i wymaga odzywienia. Jest bardzo zabiedzony. Niech pani sie nie martwi, troche jeszcze tych pieniedzy mamy.”
Jadwiga Wojtczak
Źródło: "Expatria.pl"
|
|
Nie ponosimy odpowiedzialności za treść komentarzy
Komentujesz wypowiedż
pomoc dla sierocinca siostry Leokadii
Pragne osobiscie pomoc siostrze Leokadii. Gdyby ktos znal adres sierocinca siostry lub telefon, prosze o przyslanie na email "Krysti6@op.pl".Serdecznie pozdrawiam.
|
|
|